Pobudka przed świtem, gdzie jedynie dochodzi do uszu szum wiatru i lekki nocny chłodek. Wszyscy zaszyci w przyczepach i smacznie drzemią a my jak myszki do toalety i do skromnego śniadania :-|. Płatki z jogurtem naturalnym na zimno ciężko wchodziły o tak wczesnej porze, lecz żal było tracić czas na przygotowywanie czegoś lepszego i na ciepło, być może błędna decyzja. Jogurcik był tutejszy z marketu naprzeciw campingu. Zapchaliśmy się do samej grdyki, aby na początek starczyło. Wyjazd w samych ciemnościach, podnoszę szlaban i jesteśmy gotowi do wyjazdu. O 4:15 jesteśmy na parkingu skąd zaczynamy wejście na Zugspitze. Zaczynamy od około 750m npm a skończymy na 2962m npm. (nawiasem mówiąc bardzo duża różnica wzniesień robi swoje, tj ok. 2200m, ciarki przechodzą). Wchodząc do lasu brat mówi do mnie, że chyba zaczyna padać. Ja zaś na to, że to tylko kapie z drzew. I maszerujemy dalej. Aż tu nagle te kapanie w minutę zamieniło się w oberwanie chmury z odległymi grzmotami. Co dalej? Zawracać? Czekać? Stanowczo idziemy do przodu. Po paru krokach zrzucamy szybko plecaki i momentalnie nakładamy kurtki, ale mimo szybkiej zmiany odzieży – jesteśmy i tak przemoczeni. Najlepsze zabezpieczenie jest słabe jak idziesz po dnie, chyba że jesteś płetwonurek :-|. Piekny początek ….
W takich warunkach docieramy do punktu wejścia do wąwozu Höllentalklamm (Höllental-Eingangshütte 1020 m npm, 5:50), gdzie pobierana jest opłata 4 Euro. Oszczędzamy wchodząc o zbyt wczesnej porze niż to przewiduje kasjer z okienka. Przejście przez wąwóz jest zapewne całkiem miłym i przyjemnym przeżyciem, gdy wyżej świeci słońce. … My już przemoczeni włazimy do wąwozu a tu leje się na nas woda ciekami po skałach a i pod stopami niewiele suchego miejsca. Jednak mimo to wrażenia są super i brniemy dalej, by nie wychłodzić się zbytnio.
Po wyjściu z wąwozu w drodze do Höllentalangerhütte na ścieżce pławią się liczne czarne, śliczne małe jaszczurki. Trzeba starać się aby nie stanąć na ich ogonki. Pogoda jakby się trochę miała ku lepszemu, ziemia zaczyna parować. Pokonaliśmy już ok. 500m różnicy wzniesień. Jesteśmy w schronisku (Höllentalangerhütte 1387m, 7:00), gdzie robimy krótką przerwę na ciepłą herbatkę z waflem czekoladowym. Tutaj na krótko zrzuciliśmy mokre kurtki i bluzy, aby uroczyć się ciepłym kubkiem herbatki i widokiem na słoneczko. Dodało nam to otuchy i energii, bo poranek był wyjatkowo mało łagodny …. :-) Pod parasolami spotykamy grupkę rosyjskich piechurów, jakby z czasów ojczyźnianej wojny. Moro, flanela i spodnie w tasiemki zawiązywane, ale twardzi i doświadczeni, jak się później okazało.
Po kwadransie idziemy dalej, teraz idzie się wśród kosodrzewiny. Na szlaku pojawiła się pierwsza pomoc we wspinaczce w postaci drabinek i małej ferratki, do której można dopiąć asekurację. Teraz nastąpiła poprawa pogody o całe 180°. Jest czyste niebo, bez żadnej chmurki a słońce zaczyna powoli przygrzewać i wysuszać nasze buty, spodnie i kurtki.
Jesteśmy przy ścianie zwaną Bret (8:40), którą należy trawersować. Pomagają w tym wbite pręty w skałę. Widok w dół jak i w górę jest imponujący – goła lita ściana skalna. Wokół piękne pejzaże, które można podziwiać pnąc się po szlaku wiodącemu ku lodowcowi. Jednak przed tym czeka nas podejście po kamiennej ścieżce na otwartej, południowej przestrzeni. Prawdę mówiąc jesteśmy już wyczerpani tym słońcem. Zero powiewu wiatru. Widok naszego celu wymusza dalszą wędrówkę, bo trudno to uznać za wspinaczkę i trudno myśleć o powrocie. Po wyjściu z ostatniej przystani to trasa w jedna stronę. Co jakiś czas ukazują się nam pierwsze napotkane na drodze kopczyki kamieni wskazujące kierunek marszu (9:50).
Przy takim jednym kopcu robimy przerwę na małe, co nieco, tak dla pokrzepienia ciała i zrzucenia plecaków – już zaczynają ciążyć. Widzimy już lodowiec, lecz droga prowadzi mozolnie pod górę po wspomnianych piargach. Jest godzina między 10:00 a 11:00, przeszliśmy blisko ¾ drogi (w odległości). Krzyś coraz bardziej odczuwa wyczerpanie, walczy z własnym organizmem. Z zziębnięcia i przemoczenia weszliśmy w stan skwaru i spiekoty. Ciężka wyprawa. Droga podejściowa pod via ferratę prowadzi przez krótki lodowiec. Przy lodowcu jesteśmy ok. 11:00. Ferrata prowadzi już bezpośrednio na szczyt Zugspitze. Przyjdzie w końcu jakaś zmiana.
Wejście na ścianę wymaga trochę akrobatycznych umiejętności. Około 1 m szeroka szczelina oddziela pionową ścianę od krawędzi lodowca. Patrząc w dół lekki strach, nie jest to miły widok, aby nie poślizgnąć się, wtedy skutki mogły być opłakane. Człowiek wygięty w pół wchodzi na ścianę. Przy ścianie wytarta stara lina, bo po linie stalowej już ślad zaginął. Jakoś się trzyma. Mamy nadzieję, że do pierwszych klamer wytrzyma. Brat pierwszy, za mim idę ja. Pierwsze metry i trawersy idą w miarę dobrze pomimo już sporego czasu na nogach. Dochodzimy na wysokość ok. 2500m npm i tutaj zaczynają się problemy z bratem. Mijają nas w między czasie Rosjanie spotkani w schronisku Höllentalangerhütte, nad którymi mieliśmy chwilami do 0,5 godziny przewagi. Cóż organizm Krzyśka zwyczajnie pękł. W pierwszej chwilach przychodziła myśl, że z braku małej dawki żywieniowej, później, co moment następowała chwila odpoczynku. Mógł w zasadzie zrobić 3-4 kroki i postój. Przecież psychicznie czuł się dobrze a organizm fizycznie padł. Dopadły Krzyśka braki aklimatyzacji. Na ratunek została aspiryna, powrót już jest wykluczony, a dojść jakoś trzeba. Moje myśli kłębiły się już wokół ostatecznego rozwiązania. Uff, po kilkunastu minutach brat ponownie zaczyna odżywać i ostatnie 200 metrów idzie mu naprawdę b. dobrze. Skutki wysokości, a raczej dużej różnicy wysokości pokonanej w jednym dniu, mijają. Teraz to już ja jestem na wyczerpaniu. Jeszcze mała przełęcz przed wierzchołkiem i ostatnie metry. Zostaję już w tyle i ciągnę noga za nogą.. Jestem zmęczony. Końcówka i nadchodzące załamanie pogody wymusza szybsze ruchy, które pogłębiają mnie jeszcze bardziej. Teraz ja walczę ze sobą, brata już nie widzę, który jest przede mną i gna, co raz prędzej. Pogoda zaczyna się pogarszać. Wchodząc na wierzchołek mamy zero widoczności. Krzyś dotyka Krzyża rękoma i głową, i szybko schodzi do pobliskiej stacji kolejki. Ja po wdrapaniu się na ostatnią drabinkę dochodzę do Krzyża i z wielką radością Go ściskam i całuję. Pamiętam tą chwilę jak dziś. Przy schodzeniu obrywam już znacznymi kulkami gradu. Aby dostać się pod dach należało jeszcze pokonać kilkanaście stopni schodów, co postawiło kropkę nad tą górą. Byliśmy już z bratem w bezpiecznym miejscu. Gdy brat czeka na odjazd kolejki, ja jeszcze robię kilka zdjęć (15:10), bo smutno, że nie mamy z pod Krzyża żadnego zdjęcia. Ciężkie warunki nas wygoniły, a na powrót do Krzyża już nie było czasu choć chęci były wielkie i zdjęcie byłoby, bo rozjaśniło się, ale brat czekał już w poczekalni, bo ostatnia kolejka w dół stała się ważniejsza :-(. Szkoda.
Zugspitze osiągnięte :-). Niezależnie od warunków atmosferycznych, które nas doświadczyły jak i własna walka z organizmem, uważamy, że było naprawdę warto. Jesteśmy szczęśliwi, 2962m npm, najwyższa góra Niemiec pozwoliła nam wejść na nią i poczuć jej smak.
Pozostało jedynie zjechać na dół. My wybraliśmy szybszy wariant tj. zjazd kolejką linową do jeziora Eibsee za 27 Euro/os. Istnieje dłuższa alternatywa, kolejką linową na pobliski lodowiec a dalej kolejką wąskotorową bezpośrednio do Ga-Pa (cena też ok. 30 Euro).
Z kolejki pod Eibsee kierujemy się na przystanek autobusowy i za 3,50 Euro zjeżdżamy do Hammersbach gdzie na parkingu wsiadamy do naszego auta i udajemy się na camping. Jest godzina 17.00. Regenerujący posiłek, prysznic i śpiworek. Noc była spokojna, a sen twardy.
Nasze relacje na żywo z wypraw:
Facebook: https://www.facebook.com/WyprawySteinbock
Twitter: https://twitter.com/gory_steinbock