Pobudka 6:00. Po porannej toalecie zeszliśmy do kuchni na śniadanko, przy stolikach, z kawą i herbatką. Wszystko dostępne, w zasięgu ręki … kubki, sztućce, kawa i herbata, mikrofalówka i wiele innych kuchennych przyborów. Śniadanie w wileńskim schronisku Fortuna smakowało i przyszła pora odjazdu na kolejny szczyt. O 6:40 byliśmy już w aucie, które po ostrożnym manewrowaniu Krzyś wyprowadził z parkingu, to już przypominało akrobacje cyrkowe. Parking był znakomicie obstawiony przez gości i sam wielkością nie grzeszy. Na zewnątrz udało się wydostać po niespełna 20min. Przy drodze wyjazdowej jeszcze uzupełniliśmy paliwo na stacji Łukoil za 120litów (4,39lit/litr). Wyjazd z miasta nie sprawił nam problemów, choć czujność jest wskazana ze względu na szybkie zmiany tras – dokładna mapa jest wskazana. Skierowaliśmy się na drogę A14 do Uteny. Pogoda niestety pochmurna i wciąż zalegają mgły. Temperatura 6ºC, jak dzień wcześniej. Droga A14 cała załatana. Jednym słowem, trzęsło nami. O 8:30 przejechaliśmy Utenę i wjechaliśmy na A6. Ruch mały, czasami długi czas jedynie my gościliśmy na tej drodze. Jedziemy drogami, które nie posiadają zakrętów. Teren płaski, prawie wyludniony, chatki zapadają się tu i ówdzie. Trudne warunki życiowe. Po trasie nie było gdzie wypić kawy, czy nawet zatankować. Na drodze wylotowej z Litwy można spodziewać się było lepszego stanu dróg, lecz jedynie mieliśmy roboty drogowe (oczywiście ruch wahadłowy ze światłami). Remont dróg przypominał nasze wczesne lata rozwoju gospodarczego. Wschodnia strona Litwy jest wielce niedofinansowana. Granicę z Łotwą minęliśmy o 9:46. . I od razu niespodzianka w postaci umundurowanych panów. Zatrzymała nas kontrola graniczna. Sprawdziła dokumenty wozu i nasze dowody. Kontrola była przeprowadzana i przeznaczona dla aut z obcymi dla nich tablicami rejestracyjnymi. Bez pytań i wysiadania mogliśmy jechać dalej. Droga A13 też paskudna, ciąg dalszy wschodniego traktu. O 10:00 zjechaliśmy na A14, aby objechać Daugavpils, a potem wjazd na A6. Po porannych trudach podróży mogliśmy zatrzymać się na oczekiwanej stacji benzynowej ok. 10:30 na jakąś kawę (1,27€). Stała sobie ot tak w polu. Wokół praktycznie nic. Po ok. 20min jechaliśmy już dalej. Wjechaliśmy do małego, uroczego miasteczka Līvāni (zapraszam na krótki reporterski film). Miejsce to było odskocznią od otaczającej rzeczywistości, skromne, ale schludne, czyste i przystrojone w Łotewskie barwy. Dało się zauważyć, że silnie są związani ze swoimi barwami i symbolami narodowymi. Podobało się nam. Następnie przejechaliśmy Jēkabpils o 11:45. Za tym miasteczkiem wjechaliśmy na drogę P37 w kierunku Madona. W Bërzaune skręciliśmy w P81 i stąd już tylko 13km dzieliło nas od najwyższej góry Łotwy. Tu szybko zjechaliśmy w boczną drogę już według kierunkowskazów na Gaizinkalns. Droga kiepska, ale z wolna dojechaliśmy na parking tuż pod górą (12:35). Na pierwszy raz trudno zorientować się w sytuacji, jaki kierunek wybrać, gdyż widać stok, wyciągi narciarskie (jak się okazało nie jeden), a wejścia na szczyt brakuje. Wybraliśmy w linii prostej marsz po stoku w górę po mokrej trawie i błocie. Dalej trochę na ogólną orientację podpierając się lokalizatorem GPS, który zdał tutaj kolejny egzamin. Wejście na wierzchołek nie zajęło nam sporo czasu, o 12:50 staliśmy już na najwyższej górze Łotwy Gaizinkalns 311,6m npm (56°52' N 25°57' E). To wielka polana z pamiątkowym głazem, już bez wieży widokowej lecz z budką z pamiątkami a pozostałość to pustka. Drugi dzień wyprawy i drugi szczyt zaliczony – proste i nieskomplikowane działanie jakże odmienne do Alp. Wokół polany widać jedynie wyciągi, prawie na każdą stronę świata. Zrobiliśmy pamiątkowe zdjęcia i zaczęliśmy poszukiwać opisów czy tablic wskazujących ten szczyt. Już za momencik byliśmy przy niej uświadamiając sobie, że wejście na szczyt było tuż przy restauracji na narciarzy, nieco schowane, przy której staliśmy ok 2km trasy. I wszystko stało się jasne i oczywiste. Wróciliśmy z góry jednak swoim szlakiem. Miejsce to tętni życiem bardziej zimową porą, ze względu na dobre warunki narciarskie. Zaplecze narciarskie i restauracyjne gotowe i czeka na gości. Wyjechaliśmy o 13:20. Wracamy do skrzyżowania w Bërzaune i wjeżdżamy na trasę P37 do Gulbene. Stan drogi P37 porównywalny do poprzednich, kiepska. W Gulbene zaplanowaliśmy swój nocleg w hostel Depo w parowozowni. Na miejscu byliśmy o 14:40. Brat okazywał zdumienie przy wcześniejszych rozmowach, że ten jedyny nocleg to będzie „hardcore”. Dojazd do schroniska nie sprawił kłopotów, ale zlokalizowanie samego hostelu już tak. Tabliczki informacyjnej nie było. Kierowaliśmy się jedynie wg zdjęć umieszczonych w Internecie w miejscu rezerwacji noclegu (dokonywaliśmy je za pomocą portalu Booking.com – sprawdziły się w 100%) i brakiem innych możliwości. Weszliśmy do budynku, gdzie jedyną osobą kontaktową okazał się strażnik. Ten sympatyczny i pogodny Pan wykonał całą naszą rejestrację (8€ za os.), ku naszemu zaskoczeniu, obowiązuje tutaj język rosyjski. Zakwaterował nas, przyjął kasę i jeszcze oprowadził po parowozowni. Poza stróżowaniem, wykonywał tu również różne prace remontowe przy lokomotywach. Pochwalił się swoim dziełem, małą lokomotywą, którą restaurowali 7 lat, a była wg zdjęć w bardzo opłakanym stanie. Teraz kursuje na życzenie do Alūksne na wycieczki. Pokoje gościnne zostały przygotowane po byłych biurach, a ich wygląd niestety był w kiepskim stanie wizualnym /odpadające tapety, grzybek na ścianach, płyty pilśniowe na podłodze, stare biurko z lat międzywojennych/. Pomimo tego miało to swój klimat i „styl” naszych lat minionych. Miejsce jadalne też bardzo skromne a sprzęty wręcz warsztatowe, jedynie łazienka po odnowieniu przypominała standard europejski, ale bez prysznica. Spartańskie warunki dodają tylko uroku, przecież mieszkaliśmy w muzealnym obiekcie łotewskich linii kolejowych. Przed budynkiem stoi lokomotywa z gwiazdą na czole i z dopiętym do niej wagonem salonowym. Po zapoznaniu się z obiektem ruszyliśmy na mały spacer po Gulbene (18:00). Niestety tylko ciemność widać i pustkę. Brak ruchu, ludzi i celu. W sumie, gdzie mieliby się udać? Po krótkim marszu zdecydowaliśmy się jedynie na wstąpienie do pobliskiego marketu Maxima na drobne zakupy. Jedyny ruch zaobserwowaliśmy przy domu kultury na głównym placu, zapewne coś się zakończyło. Poranny widok Gulbene także nie zmienił jego wizerunku na lepsze. Ciche, smutne miasteczko, na wschodnich rubieżach Łotwy. Po degustacji tutejszego piwa położyliśmy się na zasłużony odpoczynek.
Nasze relacje na żywo z wypraw:
Facebook: https://www.facebook.com/WyprawySteinbock
Twitter: https://twitter.com/gory_steinbock