Pobudka o 6:00. Śniadanko w tradycyjnym stylu: kawka i chrupki Granola (nowe odkrycie, polecam). Jesteśmy gotowi o 6:50. Spakowani podjeżdżamy na parking przy Aljažev Dom (1015m npm) 11,5km od Mojstrana (przy Dovje). Droga utwardzona na szerokość jednego auta, z jednym podjazdem 25%. W pobliżu trasy minęliśmy piękny wodospad, lecz podziwiać go będziemy w drodze powrotnej. Na parkingu jesteśmy o 7:22 – opłata 3,50€. Pogoda niepewna, ale dająca nadzieję na dobry marsz, lekki chłodek, bez nasłonecznienia. Parking pusty, gdzieś jedno autko. Zaopatrzony w kabinki WC i śmietniki, jak na Polanicy, oczekując na pielgrzymki turystów, a my sami. Zabieramy przygotowane plecaki i wyruszamy o 7:40. Do Aljažev Dom docieramy po kilku minutach (7:50), proste schronisko, nieco surowe w wyglądzie, ale przyjemne i ładne. Trochę zdjęć i dalej. Doszliśmy do „Wielkiego Karabinka”, może tak go nie nazywają, ale dobrze oddaje rzeczywistość – wielki prosty karabinek zawieszony na haku na cześć „Padlim Partizanom i Gornikom 1941-45”. Następnie skręcamy w lewo na szlak ku górze, ku skałom. Początek prowadzi przez lasek, nieco skałek i trudność niewielka. Miły spacerek, który później wzruszył nami aż do kości … Trudność niewielka, a już na początku wędrówki szukaliśmy ścieżki ze szlakiem, bo obecny na trasie jęzor śniegowy skutecznie wyprowadził nas w las, gdzie między drzewami po skarpach w górę musieliśmy wypatrywać ubitej ścieżki ku górze. Zaskakujący początek zwiastował jeszcze ciekawsze wydarzenia. Rozpoczynała się wspinaczka, trasą ubezpieczoną z występującymi połaciami śniegu; niestety lipiec w tych górach latem nie pachnie. Te wzrastające trudności nie przerażały jak zmieniająca się pogoda. Zaczynało kapać a droga jeszcze daleka, wśród skał, mokrych skał. Była 9:20. Deszczyk kapał i kapał, a woda po nas ściekała i każdy napotykany zbiorniczek napełniała i godzinka po godzince przesiąkała coraz głębiej i głębiej. Kurtki i buty z membraną Gore-Tex były super, lecz zabrakło do kompletu podobnych spodni i stuptutów. Nasza nadzieja, że po tej bezdeszczowej przerwie już będzie lepiej niestety rozpływała się z kolejną chmurą. A pod nią próba wyciągania z plecaka wspomnianego kompletu groziła przemoczeniem tego co okazało się zbawienne w schronisku. Pokładać nadzieję w pogodzie, grozi utratą rozsądku. Po przejściu skalnej wspinaczki i pozyskaniu wygodnych połaci do przebrania się straciło już sens, gdyż byliśmy już całkowicie mokrzy, a jeszcze bylibyśmy poddani wychłodzeniu. W tym momencie każdy krok do przodu dawał upragnione ciepło i bliskość schroniska, a ono jeszcze przed nami było za ok. 1/1½ godz. drogi po ośnieżonych skałach. Widoczność była bardzo skromna i jedynie tyczki poustawiane w nieładzie dawały jakiś obraz kierunku marszu. Tu zaczęła się mimo pozorów droga przez mękę: deszcz, wiatr, zimno, mokro od góry i od dołu. Czuliśmy się wykończeni, ja nakręcony myślą o ciepłym piecu poganiam Brata. Każda chwila przestoju mnie przerażała, wiatr szybko mnie wychładzał. Lipcowa aura nas wychłostała. Nasz trud zakończył się dopiero o 13:00. Byliśmy w Triglavski Dom na wysokości 2515m n.p.m. po 5½ godz. (różnica wzniesień 1500m) 4 godziny w deszczu przy wietrznej pogodzie sprawiło, że za drzwiami schroniska mieliśmy problem z zapięciem klamerki czy z nalaniem z termosu upragnionej ciepłej herbatki. Ręce drgały i słów zebrać nie mogłem. Aparat sprawiał najwięcej trudności, ale udało się po kilku minutach. Wszystko działo się jak przy początku hipotermii. Po uwiecznieniu tych chwil, rozpoczęliśmy proces szybkiego, jak to było możliwe zdjęcia wszystkiego z ciała, dosłownie wszystkiego. Szczęście dopisało, że weszliśmy do schroniska pierwsi, brak wspinaczy. Puste haki wnet się zapełniały ściekającymi wodą ubraniami. Proces ubierania suchych rzeczy (opatrzność Boska) trwał mozolnie. Teraz poczułem i wspomniałem opowieści naszych Himalajczyków o ubieraniu butów w 0,5 godz. Głowa wymuszała działanie rąk, lecz te działały po swojemu. Jeszcze smaku dodawało miejsce, gdzie przebieraliśmy się, to był zimny przedsionek. Dopiero po wejściu do jadalni odczuliśmy moc ciepła, które dawał „rozgrzany” piec, tzn. tylko ciepły piec. Naprawdę, piec był jedynie ciepły, góra z 40ºC. Suszenie trwało do rana następnego dnia. Buty następnego poranka, basenu nie przypominały, ale dzień wczorajszy jak najbardziej. Wyprawy mają to do siebie, że takie chwile wspomina się z westchnieniem i nutą tęsknoty.
Nocleg w schronisku kosztował nas 28€ w dormitorium za 2 osoby (posiadamy karty zniżkowe Alpenverain). Na wstępie zamówiliśmy herbatkę z rumem za 4,80€ z miła muzyczką (13:40). Będąc początkowo sami rozkoszowaliśmy się ciepełkiem i ładnym wnętrzem, klimat w nim panujący był w naszym odczuciu wspaniały. Jadalnia przestronna i wygodna, toalety i ubikacje piętro niżej, gdzie można było zagotować sobie wodę. Nasz obiadek był luksusem: ja miałem autorski zestaw liofilizatów, zaś Brat tradycyjne danie liofilizowane. Brak w schronisku możliwości doładowania telefonów, ale dostęp WiFi jest oferowany gratis. W objęciach Morfeusza znaleźliśmy się o 20:00. Tu też było zimno, ale za to koców można było użyć wiele. Ja spałem w termoaktywnym ubranku pod trzema kocami. To była miła noc. Śpiworków nie braliśmy, to był dobry wybór. Dopiero nad ranem spostrzegliśmy współwspaczy. Przepakowaliśmy się jeszcze z wieczora na wejście na Triglav. Teraz wszystkie ciepłe i aktywne ubranka z wszelkimi membranami mieliśmy założyć na siebie. Kolejny dzień zapowiadał się podobnie. Przed spaniem jeszcze wstąpiłem do pobliskiej kapliczki na modlitwę dziękczynną za udany i szczęśliwy dzień, abyśmy mogli cieszyć się dniem następnym.